Spóźnieni, i to grubo spóźnieni, wyjeżdżamy z Gdańska razem z tatą K. Jest godzina 10:00, a w planach mamy dotarcie aż do Chyżnego. Nasz wstępny plan już na starcie zaczyna się więc załamywać.
Droga do Warszawy mija szybko, większość trasy przesypiamy chcąc wykorzystać ostatnie chwile jazdy, w trakcie której żadne z nas nie musi czuwać nad bezpieczeństwem. W Jankach robimy ostatnie (tak przynajmniej nam się wydaje) zakupy i nie stojąc nawet 5 minut na przystanku autobusowym ruszamy do Radomia złapanym na CB radio tirem. Jak się okazuje świat jest mały (o czym będziemy mieli okazję jeszcze nie raz się przekonać) - kierowca jest spod Stalowej Woli, ze znanej mi bardzo dobrze Rzeczycy Okrągłej i daje nam mnóstwo cennych wskazówek dotyczących zakazów jazdy tirami po interesujących nas krajach, głównie na Słowacji. Później przekonamy się, że te informacje niejednokrotnie pozwolą nam uniknąć wielogodzinnych prób łapania tirów w nieodpowiednich porach.
W Radomiu zostajemy wyrzuceni na rondzie tuż przy wylotówce na Kraków i znów po niecałych 5 minutach siedzimy już w kolejnym samochodzie wiozącym nas do samego grodu Kraka z facetem regularnie kursującym pomiędzy byłą a obecną stolicą naszego kraju. Kierowca jest średnio rozmowny, ale najważniejsze, że mkniemy do przodu. Niestety, w Krakowie - ze względu na liczne korki, remonty i objazdy - jesteśmy na tyle późno, że dalsza droga jest wykluczona. Decydujemy się przenocować w Schronisku Młodzieżowym, niemal pod którym zostajemy wysadzeni. Bez skrupułów podajemy się za studentów i wyciągamy nasze karty zniżkowe dzięki czemu noc nie jest dla nas specjalnie kosztowna, tym bardziej że jedyne miejsca są w pokojach 12-osobowych. Moje obawy okazują się właściwe - znowu(!) trafiam na starszą samotną kobietę, która w nocy chrapie jak nieboskie stworzenie. A że sen mam bardzo lekki to nie jestem w stanie nawet zmrużyć oka, o jakimkolwiek śnie już nie wspominając. Na pocieszenie zauważam, że para, która śpi obok nas również ma kłopoty z zaśnięciem, ale z pewnością mniejsze ode mnie.
Wiercąc się, kręcąc i przewalając z boku na bok około 2:00 proszę w końcu K., żeby poszedł do recepcji z pytaniem czy nie mają gdzieś indziej wolnych miejsc, albo czy nie będzie problemu z przespaniem się na korytarzu. Korytarz odpada (zresztą później i tak rozkręca się tam jakaś impreza) i finalnie lądujemy w pokoju obok, w którym wszyscy śpią cicho i spokojnie. K. szybko zasypia, ja jestem jednak już na tyle wybudzona i zestresowana całą sytuacją, że zapadam jedynie w krótkie drzemki. Spokój w pokoju kończy się o 4:00, gdy wraca do niego ostatni lokator - narąbany w trzy dupy, zionący alkoholem na kilka metrów i koniecznie chcący porozmawiać ze swoim śpiącym kolegą. Chcąc nie chcąc dowiaduję się, że spotkał mnóstwo - cytuję - dup do ruchania, że jedną zostawił specjalnie dla swojego kolegi, że kieszenie ma pełne prezerwatyw i że, mówiąc krótko, jest zajebiście. Ostatkiem sił powstrzymuję się przez zbluzganiem go soczyście i zaproponowaniem, że te prezerwatywy chętnie wsadzę mu w jego odbyt. Kiedy w końcu zasypia zaczyna - kto by pomyślał - chrapać, mogę się więc pożegnać już ostatecznie ze spaniem.