Geoblog.pl    autostopem    Podróże    BalkanTour 2011    estońska wycieczka na polsko-słowackiej granicy
Zwiń mapę
2011
19
sie

estońska wycieczka na polsko-słowackiej granicy

 
Węgry
Węgry, Budapest
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1243 km
 
Zmęczona, śpiąca i poirytowana A. męczy mnie, żebyśmy się zebrali wcześniej niż to wieczorem zaplanowaliśmy. O 6:00 zwlekamy się więc z łóżka i powoli zaczynamy zbierać się do wyjścia.

Nasz normalny porządek dnia zostaje przestawiony na zupełnie inne tory począwszy od tego dnia do samego końca wyprawy. Czas pobudki nierzadko witać nas będzie mroźnym powietrzem, a pora snu nie zawsze zacznie się wraz z zapadnięciem zmroku. Po chrapiącym imprezowiczu (o którym pisała A. w poprzedniej notatce), skutecznie psującym nam jakąkolwiek możliwość kumulacji energii na dalszą wyprawę, ruszamy przez miasto. Szybkie zakupy w Galerii Krakowskiej tuż po otwarciu i wskakujemy do tramwajów, wiozących nas na obrzeża. Niewiele zabrakło, a już na starcie pozostalibyśmy bez naszego podstawowego narzędzia - plastikowej tabliczki, która pojechała dalej pozostawiona na jednym z foteli pojazdu. Niezwykłe szczęście polegało na tym, że obok była zajezdnia, co nie zmienia faktu, że należy wzmocnić naszą czujność.

Na wylotówce zastaje nas dosyć intensywny upał (taki nam się wtedy wydawał) i brak jakiegoś wygodnego miejsca do łapania stopa. Dochodzimy do zatoczki autobusowej, w której stał już chłopak jadący do Cieszyna. Nim grzecznie ustawiliśmy się za nim, przekazał nam niezbyt optymistyczną wiadomość: zarówno jemu jak i poprzednikom łapanie w tym miejscu idzie nieskutecznie, on sam bowiem sterczał na słońcu już ponad 30 minut. Co tu dużo rzec: szło opornie zarówno jemu, jak i nam. Po 20 minutach prażenia stwierdzamy, że jeśli do 11 nic się nie zatrzyma, wsiadamy w najbliższy autobus podmiejski i jedziemy przystanek dalej albo i dwa. Gdy już mieliśmy zrezygnować ze sterczenia tutaj, zatrzymał się samochód z parą, która proponowała nam jazdę do Zakopanego. Na twarzy A. wymalowało się rozmarzenie na myśl o Zakopanem, ale tym razem musieliśmy sobie odpuścić ten kierunek. Postanowiliśmy zabrać się do Rabki. Podróż minęła szybko i chwilę po tym jak rozstawiliśmy się z tabliczką na zjeździe na Chyżne zatrzymał nam się kierowca z Katowic jadący na samo przejście graniczne. I tutaj rozpoczęły się schody - po pierwsze zepsuła się pogoda i co chwilę zaczynał kropić drobny deszczyk. Po drugie nie jechał żaden tir poza tureckimi. Kilku polskich kierowców, którzy stali na przejściu albo nie mogli brać pasażerów (słynne ADRy, o których usłyszymy jeszcze nie raz) albo jechali tylko kawałek. A tak tylko osobówki Słowaków z okolicy, ewentualnie polskie, lecz zapchane po sam dach. Po trzecie - zaraz po naszym rozstawieniu byliśmy co chwilę zasłaniani przez zatrzymujące się autobusy lub tiry, parkujące w celu zakupienia winiety.

Nim ustawiliśmy się z powrotem na szosę, postanowiliśmy się posilić. Po słowackiej stronie mieliśmy tylko dwa lokale do wyboru: albo jakąś swojską knajpę z wielkimi porcjami i chorym przelicznikiem na złotówki albo budę z fast foodem. Minusem drugiego miejsca było to, że można było płacić tylko w euro, ale i zasobność naszego portfela pozostałaby większa. Biorąc garść nazbieranych drobnych euro ruszam do stwórcy pogranicznych kebabów.
- Dzień dobry, chciałbym zamówić... - zdołałem wypowiedzieć, nim spostrzegłem, że język polski wzbudza u gościa konsternację połączoną z obrzydzeniem. Aha, no dobra koleś, nie lubicie tu polskiego, nie ma problemu. Zaczynam sklecać zamówienie po angielsku, a sprzedawca zbaraniał już całkiem. Próbuję łamanym słowackim powiedzieć mu, co byśmy zjedli: przeszedłem nawet na język obrazkowy, gdy gość w końcu wykrzesał z siebie:
- Kebab?! Kaffe?!
Okazało się, że sprzedawca jest rodowitym turkiem, sprowadzonym prawdopodobnie przez właściciela specjalnie do przyrządzania owych kebabów, które usilnie starał się sprzedać, ignorując moje nawoływania o frytki i hot doga. Wreszcie udaje nam się dojść do propozumienia, przychodzi czas na wyłożenie gotówki. Twórca kebabów miał ogromne trudności z podliczeniem kasy, po czwartym sumowaniu machnął ręką, wziął gotówkę bez liczenia i z uśmiechem na twarzy wskazał stoliki. Moja radość ze znalezienia wspólnego języka nie trwała jednak długo - do stolika przez okienko zostały podane nam podwójne frytki.

Gdy sterczeliśmy na drodze i odjechał kolejny tir spod budki, budząc nasze nadzieje na złapanie czegokolwiek, czarę goryczy przelał estoński autokar pełen Estończyków jadących na wycieczkę do Grecji. Zachowywali się, jakbyśmy byli małpkami w zoo - pokazywali nas palcami, fotografowali nas ( albo siebie za nami udając, że to oni coś łapią) i nagrywali na kamery video. Na początku było to śmieszne, ale po pół godzinie nerwy nam już wysiadły - marzyliśmy tylko o tym, żeby zabrali swoje dupska gdzieś w cholerę. Kiedy owe modły się spełniły, postanowiliśmy w przypływie desperacji zmienić cel podróży z Budapesztu na Bratysławę. I dalej nic! Postanowiona graniczna godzina 16 zbliżała się wielkimi krokami. Straciliśmy już wszelką nadzieję, gdy nagle podjechał młody kierowca piaskowego mercedesa beczki i rzekł:
- Nie wiem, czy jestem w stanie wam pomóc w dostaniu się do Bratysławy, ale jadę na Budapeszt.
Mateusz, nasz kierowca, płynnie mówił po węgiersku, przez cztery lata mieszkał i pracował w Budapeszcie, także Węgry i Węgrów znał jak własną kieszeń. Udzielił nam wielu wskazówek i okazał się być jedną z najbardziej sympatycznych osób jaka nas wiozła. W ten oto sposób udało nam się dotrzeć na wzgórza pod samym Budapesztem, na stację benzynową shella. Tam pożegnaliśmy się wymieniwszy maile i ruszyliśmy w skupisko krzaków rozkładać namiot, dla którego był to chrzest bojowy. Zdał go celująco, a miejsce blisko stacji było zarówno sympatyczne, jak i bezpieczne.

I jest jeszcze miłe zaskoczenie dotyczące naszej przygody z Estończykami. Z Mateuszem zatrzymaliśmy się na granicy wymienić trochę gotówki i napić się herbatki w przerwie. Rozsiedliśmy się wygodnie, wymieniając się opowieściami, gdy nagle nadjechali nasi ulubieńcy. Wysiedli, rozciągając obolałe od foteli gnaty, a my spoglądaliśmy na nich ze stolika kawiarni. Jak nas spostrzegli zrobili TAKIE oczy i tylko nawzajem sobie pokazywali, nie mogąc wyjść z podziwu, że my tu już jesteśmy, przed nimi.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
autostopem

Agata i Krzysztof
zwiedzili 5% świata (10 państw)
Zasoby: 69 wpisów69 0 komentarzy0 9 zdjęć9 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
03.07.2012 - 22.07.2012
 
 
12.04.2012 - 17.04.2012
 
 
30.03.2012 - 30.03.2012