Geoblog.pl    autostopem    Podróże    BalkanTour 2011    świadkowie Jehowy, Żydzi, skini i Cyganie.
Zwiń mapę
2011
20
sie

świadkowie Jehowy, Żydzi, skini i Cyganie.

 
Węgry
Węgry, Budapest
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1255 km
 
Budzimy się z całym Budapesztem u naszych stóp o barbarzyńskiej godzinie 6:30. Zwijamy namiot, pakujemy nasze rzeczy i sprzątamy po sobie teren w średnio szybkim tempie nie mogąc się do końca zdecydować jakie mamy plany na dziś. Z jednej strony bliskość miasta kusi jego odwiedzinami, z drugiej powinniśmy być już dziś nad Balatonem, gdzie mamy załatwiony przez couchsurfing nocleg. Przede wszystkim jednak chcemy zjeść nasze pierwsze śniadanie na obczyźnie oraz dokonać porannej toalety na stacji. Ze wszystkich trzech toalet na stacji najczystsza okazuje się ta dla niepełnosprawnych, która jako jedyna jest na zewnątrz budynku i to ją wkrótce okupujemy na zmianę. Cieszymy się kanapkami i przepysznym napojem prosto z lodówki, ciepłem, słońcem, sympatycznym widokiem na miasto, pojawiającymi się ludźmi, wakacjami. Jest na po prostu dobrze i nigdzie nam się w tej błogości nie spieszy - celebrujemy te chwile aż do 12:00, o której w końcu ruszamy na drogę.

Nie dochodzimy nawet do miejsca, które sobie upatrzyliśmy na łapanie, gdy zatrzymuje się przed nami samochód na węgierskich rejestracjach. Pomimo całkowitej bariery językowej (zna tylko niemiecki, którym ja posługuję się aktualnie o tyle o ile, a K. właściwie w ogóle) podróż mija całkiem przyjemnie. W pewnym momencie od naszego dobrodzieja otrzymujemy niewielki magazyn - początkowo bierzemy go za mapę, ale natychmiast orientujemy się, że jest to węgierska wersja "Strażnicy" Świadków Jehowy. Kartkując ją i próbując zorientować się co w tym całym "szege-rege" języku znaczą poszczególne słowa docieramy do Budapesztu. Zostajemy przewiezieni obok zboru naszego kierowcy, który wskazuje nam to miejsce jako bezpieczne w razie gdybyśmy w Budapeszcie utknęli, a następnie wysadzeni na przystanku autobusowym z dokładnymi wskazówkami w jaki autobus mamy wsiąść i gdzie wysiąść, żeby przesiąść się na metro do centrum. Jedziemy na gapę licząc na to, że w ich święto narodowe (dzień wcześniej Mateusz powiedział nam o Dniu Świętego Stefana) kontrole nie będą zbyt częste. Zresztą, jeśli wierzyć Mateuszowi, który tu parę lat mieszkał, kontrolerzy i tak nie wsiadają do autobusu, a jedynie sprawdzają bilety tych, którzy wysiadają.

Zgodnie ze wskazówkami wysiadamy we właściwym miejscu, a następnie metrem docieramy do naszego ulubionego (bo jedynego, którego nazwę rozumiemy) przystanku, czyli Opery. Niespiesznym krokiem spowodowanym po trochu luzem, po trochu ciężkimi plecakami kierujemy się w stronę ścisłego centrum zachwycając się - po raz kolejny - atmosferą tego niesamowitego miasta. Wymieniamy nieco zbędnych złotówek na forinty i wkrótce siadamy w ogródku knajpki znajdującej się nieco na uboczu głównej arterii miasta. Racząc się pysznymi tostami i zimnym węgierskim piwem wpadamy w kolejny błogostan i przekonanie, że wszystko nam się uda, że nie tylko ta podróż, ale wszystko jest możliwe. Kiedy w końcu odrywamy się od wygodnych krzeseł i chłodnego wiaterku okazuje się również, że spacerowanie z wielkimi plecakami też jest wykonalne. Nad Dunaj nie docieramy (zresztą czy zza tego morza głów w ogóle zobaczylibyśmy wodę?) i leniwym krokiem spacerujemy po Deák tér. Po wizycie w informacji turystycznej, zdobyciu budapeszteńskiej mapki i skorzystaniu z internetu kierujemy się w stronę żydowskiej dzielnicy, której poprzednim razem nie mieliśmy okazji zwiedzić. Obfotografowuję synagogę ze wszystkich stron, po czym zagłębiamy się w samą dzielnicę po pewnym czasie kierując nasze kroki wszędzie tam, gdzie idący przed nami Anglicy. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę, gdyż dzięki nim trafiamy do zaułka pełnego niewielkich, ale niesamowicie klimatycznych knajpek i pubów. Wybieramy angielski Pinter Pub, który skusił K. litrowym piwem w niezwykle atrakcyjnej cenie. Przy kolejnym piwie, z widokiem na wesołych węgierskich staruszków czas płynie niepostrzeżenie, ale nieubłaganie.

Około 18:00 ruszamy z powrotem w stronę metra, w które wsiadamy bez biletu (a raczej z biletem skasowanym już poprzednio) i w którym cudem udaje nam się uniknąć kontroli. Na dworcu autobusowym pytamy się skąd odjeżdżają nasze trzy autobusy i wówczas dowiadujemy się, że jedna linia jest już dziś ze względu na święto nieczynna, druga nie istnieje, a trzecia co prawda jest, ale żadna z pytanych osób nie wie skąd właściwie nasz autobus odjeżdża. Dostajemy ciągle sprzeczne informacje i biegamy bez sensu po całym placu. Nagle K. przypadkiem zauważa nasz autobus, który najwyraźniej zawraca, więc czym prędzej rzucamy się za nim biegiem. Udaje się, wsiadamy do właściwego autobusu, ale dopiero w połowie drogi orientujemy się, że wszystkie przystanki są na żądanie, a my nie mamy zielonego pojęcia, gdzie znajduje się nasz. Kiedy więc orientujemy się, że coraz bardziej oddalamy się od autostrady wysiadamy na pierwszym lepszym przystanku, jak się okazuje o pięć za daleko. Przechodzimy na drugą stronę ulicy z zamiarem łapania powrotnego autobusu, ale szybko odstrasza nas stamtąd stojąca na przystanku łysa młodzież w dresach i z piwem w ręce, która słysząc nasz inny niż węgierski język zaczyna nam się bacznie przyglądać i gorąco dyskutować. Cokolwiek mówią, nie brzmi to przyjaźnie, więc decydujemy się dostać się na stację benzynową na piechotę. Robi się już całkiem ciemno, kiedy na nią docieramy i odkrywamy, że nie ma tam zupełnie miejsca na rozbicie się. Skonsternowani kręcimy się po okolicy szukając jakiegoś odpowiedniego miejsca. Z jednej strony co prawda są gęste krzaki, ale są też tory kolejowe, po których co chwilę jeżdżą pociągi. Zrozpaczeni decydujemy się na trawnik pomiędzy drogą, a wielkim parkingiem jakiejś fabryki. Jesteśmy widoczni tam jak na dłoni, bo latarnie na terenie fabryki oświetlają wszystko dookoła, ale zmęczenie i rezygnacja biorą nad nami górę. W trakcie rozkładania namiotu dostrzegam tuż przy siatce parkingu lisa zajadającego się jakąś myszą, ale macham już na to ręką. W porównaniu z myszą nie powinniśmy być dla niego interesujący. Z zupełną obojętnością mija nas na rowerze także ochroniarz parkingowy. Cóż, może nie będzie tak źle? Okolice są stricte przemysłowe, a w centrum trwa wielkie święto, na które ciągną chyba wszyscy mieszkańcy Budapesztu (wnioskując po ilości ludzi w mijających nas autobusach).

Pojawia się kolejny problem - ziemia jest tak wysuszona i spękana, że próba ich wbicia kończy się ich powyginaniem. K. znajduje jakiś kamień, owija go w szmatkę i z jego pomocą próbuje postawić namiot. Ostatecznie śledzie udaje się wbić tylko do połowy, ale wierzymy, że to wystarczy. Wykończeni, zestresowani zawijamy się w śpiwory zupełnie nie zwracając uwagi na przepiękny pokaz fajerwerków, który jest widoczny nawet u nas. Wczoraj zasypialiśmy i budziliśmy się z Budapesztem u stóp, dziś do snu kołysze nas wyłącznie szum przejeżdżających obok samochodów i stukot kół pociągu...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
autostopem

Agata i Krzysztof
zwiedzili 5% świata (10 państw)
Zasoby: 69 wpisów69 0 komentarzy0 9 zdjęć9 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
03.07.2012 - 22.07.2012
 
 
12.04.2012 - 17.04.2012
 
 
30.03.2012 - 30.03.2012