Geoblog.pl    autostopem    Podróże    BalkanTour 2011    martwy żółw
Zwiń mapę
2011
23
sie

martwy żółw

 
Węgry
Węgry, Letenye
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1473 km
 
Wstajemy jak zwykle o 6:00, jemy szybkie śniadanie, jeszcze szybciej i z każdym dniem coraz sprawniej zwijamy namiot, po czym o godzinie 8:00 stajemy na autostradzie próbując złapać cokolwiek do stacji benzynowej. Szczęście jednak nam nie dopisuje - nie tylko nic się nie zatrzymuje, ale w pewnym momencie podjeżdża do nas radiowóz autostradowej policji. Z opowieści tirówców jawią się oni jako bardzo ostrzy, niechętni do jakiejkolwiek ugody i lubiący wysokie kwoty - czy to w postaci mandatu, czy to łapówki, więc zaczynamy się gorączkowo zastanawiać jak wybrnąć cało z tej sytuacji. Prawdopodobnie dzięki temu, że stoimy w zatoczce SOS nie dostajemy mandatu, a zostajemy jedynie wygonieni z powrotem na nieszczęsny zjazd. W stronę autostrady znowu nic nie jedzie, nie chcąc więc tracić czasu próbujemy w odwrotnym kierunku - z powrotem do Fonyód. Dzień źle zaczęty będzie do końca trwał źle. Nic nie chce nam się zatrzymać, mimo że ruch jest stosunkowo duży. Do Fonyód docieramy więc na piechotę co rusz przeklinając tę miejscowość, z której wydostanie graniczy z cudem.

Tuż przed miasteczkiem na środku drogi natrafiamy na potrąconego żółwia. Próbujemy mu pomóc, ale jego obrażenia są na tyle rozległe, że po chwili wydaje ostatnie tchnienie. Stoimy skonsternowani na środku drogi z coraz gorszymi humorami, które K. po chwili jeszcze bardziej pogarsza stwierdzając, że martwy żółw to zła wróżba.

W końcu ostatkiem sił docieramy na stację kolejową. Dogadanie się znów okazuje się rzeczą niemożliwą, ale w końcu w ostatniej chwili udaje nam się kupić bilety do ostatniej miejscowości przed granicą Węgier. Okazuje się nią być Nagykanizsa, z którego mamy nadzieję złapać już coś do granicy Słowenii. Pociąg osobowy, którym jedziemy, komfortem przewyższa co starsze polskie Intercity, a kosztuje niecałe 5€. Docieramy na miejsce szczęśliwi, że udało nam się wydostać znad Balatonu, ale znów jesteśmy w kropce - nigdzie żadnej mapy, a od autostrady jesteśmy cholernie daleko. Miasteczko okazuje się być jednak turystyczną miejscowością, więc po wielkich trudach odnajdujemy informację turystyczną, w której dostajemy co prawda mapkę z zaznaczonymi zabytkami, ale o drodze na autostradę pracujące Węgierki nie potrafią nam nic powiedzieć. Coraz bardziej jestem skłonna jechać pociągiem do Zagrzebia i stamtąd łapać coś dalej na południe.
Po zasięgnięciu szerszych informacji dowiadujemy się jednak o drodze na przejście graniczne z Chorwacją. Krótka dyskusja kończy się decyzją, że Słowenię odkładamy na bliżej nieokreśloną przyszłość. Albo spróbujemy tuż przed granicą dostać się na odcinek autostrady na Słowenię, albo pojedziemy tam już z Chorwacji.

Odnajdujemy kantor i wymieniamy ostatnie polskie złotówki na garść forintów, po czym udajemy się na upragnione zakupy. Znaki prowadzące nas do celu po raz kolejny okazują się być tylko informacjami umownymi, ale mimo wszystko docieramy do dyskontu Penny Market, pod którym niemal rozbijamy mały obóz. Za ostatnie forinty obkupujemy się w ogromne ilości napojów, pierwsze od wyjazdu z Polski lody, nektarynki, winogrona i marchewki. Po posileniu się, wzmocnieniu sił i dość długim robieniu za miejscową atrakcję ruszamy w kierunku stacji na drodze wylotowej. Na Lukoilu patrzą się jednak na nas podejrzliwie, dlatego dokonujemy tylko pobieżnej toalety i zabieramy się za łapanie stopa. Mimo, że godzina jest jeszcze wczesna przezornie rozglądamy się za odpowiednim miejscem na rozbicie namiotu.
Po 10 minutach zatrzymuje się starszy mężczyzna w zdezelowanym samochodzie, który wiezie nas aż do samego Letenye, tuż za którym znajduje się nie tylko autostrada na Słowenię, ale też przejście graniczne z Chorwacją. Na niemal sam koniec naszej węgierskiej przygody dziadek okazuje się być dla nas prawdziwą osłodą - okazuje się, że jego matka była Polką, jako dziecko przez pól roku nawet mieszkał w Warszawie, a do Polaków ma wielki sentyment. W mieszanym polsko-rosyjsko-węgiersko droga mija niepostrzeżenie. Zostajemy podwiezieni pod kolejny dyskont, a na pożegnanie dowiadujemy się, że do granicy mamy już tylko 5 kilometrów, zatem dziarskim krokiem ruszamy przed siebie.

Po jakichś 2 kilometrów zatrzymujemy się na odpoczynek oraz pierwszy prawdziwy obiad. Nasz pierwszy samodzielnie przyrządzony gorący posiłek to rosół ze świeżą węgierską marchewką. Nie dziwne więc, że zupa nas rozleniwia i decydujemy się nie zdobywać dziś granicy. Prosząc uprzednio o świeżą wodę w najbliższym gospodarstwie udajemy się na zalesioną miedzę przy rzece, na której rozbijamy się bez pośpiechu i nerwów. Z pobliskiego wału mamy widok na autostradę na Słowenię, ale po rekonesansie i wieczornej naradzie stwierdzamy, że mając Chorwację na wyciągnięcie dłoni grzechem byłoby już do niej nie wjechać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
autostopem

Agata i Krzysztof
zwiedzili 5% świata (10 państw)
Zasoby: 69 wpisów69 0 komentarzy0 9 zdjęć9 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
03.07.2012 - 22.07.2012
 
 
12.04.2012 - 17.04.2012
 
 
30.03.2012 - 30.03.2012